Dojazd na miejsce startu

Czytając przeróżne blogi – zazwyczaj bardzo ciekawe – rzadko natrafiam na wpisy, w których autor opisywałby jak dotarł do miejsca docelowego – bez względu na to, czy mówimy o wycieczkach rowerowych, czy innych rodzajach aktywności. Czasami jest to raptem kilka zdań, czasami temat totalnie pomijany. Mnie on bardzo interesował, szczególnie gdy zbliżał się czas pierwszej wyprawy rowerowej.

Najprostszym rozwiązaniem byłoby zapakowanie całego ekwipunku wraz z rowerami do samochodu lub przyczepki. W takim przypadku podróż pociągiem czy autobusem ograniczałaby się do powrotu z końca planowanej trasy do miejsca startu. Nie brałem takiej opcji pod uwagę – jakoś wydawała mi się ona mało „podróżnicza”, w tym konkretnym przypadku za łatwa. Chciałem, aby podróż moich marzeń odbyła się przy pomocy ogólnodostępnego transportu, jednocześnie obciążającego nasz budżet w akceptowalnym stopniu.

Pierwszym miastem, które obraliśmy za miejsce startu była niemiecka Pasawa (Passau), jednak ze względu na dojazd, długość trasy i ilość dni, jaką mogliśmy przeznaczyć na całą wyprawę, nasz wybór zmieniliśmy na Linz – austriackie miasto, położone kilkadziesiąt kilometrów od granicy niemieckiej. Poprzez skrócenie przebiegu naszej wyprawy rowerowej, zyskaliśmy jeden dzień, który miał nam posłużyć jako margines błędu, w przypadku gdyby coś poszło niezgodnie z naszymi założeniami. Dodatkowo, sam dojazd od Linz wydawał się być znacznie krótszy.

Wyruszamy z Poznania

5 sierpnia 2017 – przygodo trwaj!

Jako, że mieszkamy w Poznaniu, pierwszym etapem naszej podróży był dojazd na Dworzec Główny. Wydawać by się mogło, że jest to najmniej istotna kwestia, na która nie warto poświęcać linijek tekstu, jednak już tu pojawiło się pierwsze zaskoczenie – „jakie te rowery są ciężkie„. Inny środek ciężkości i dodatkowe kilogramy na ogonie dawały wrażenie, że rower prowadzi się zupełnie inaczej. Hamowanie, skręcanie, wchodzenie i schodzenie z roweru odbywało się w całkiem inny sposób – nie gorzej, ale inaczej. Wiedziałem, że to kwestia przyzwyczajenia i wyczucia, dlatego też po kilku kilometrach dało się okiełznać te ponad 30-sto kilogramowe bestie.

Początkowy etap naszego dojazdu na miejsce startu to trasa Poznań-Wrocław – tu z pomocą przyszły nam Koleje Wielkopolskie. Pierwszy raz zmierzyliśmy się z pakowaniem tak ciężkich rowerów do pociągu.  Gdzieś tam głęboko w duszy obawiałem się tych elementów wyprawy – jednak niepotrzebnie. Fakt, zapakowany rower trochę waży, ale nie jest to coś super wymagającego. Przy odpowiedniej technice, większość osób poradziłaby sobie z „wtachaniem” jednośladu do pociągu. Jeszcze łatwiej byłoby, gdyby szybko można odpiąć sakwy i inne elementy. Nam było szkoda czasu, stąd decyzja, że rowery pakujemy do pociągu bez zdejmowania bagażu. Najłatwiej jest, gdy rower złapiemy za ramę, w okolicach mocowania tylnego koła – wtedy, jako tako, uzyskujemy optymalny uchwyt, niedaleko środka ciężkości, nie zapominając o kierownicy (czasami można dostać w głowę ;)).

Coraz częściej spotykanym rozwiązaniem przewozu rowerów w pociągu są haki, na których rowery wieszamy (przednim kołem do góry). Osoby o niskim wzroście mogą mieć problem z zaczepieniem roweru, jeszcze gorzej może być, jeśli weźmiemy pod uwagę całkowitą wagę roweru razem z bagażami. Trzeba uważać na bagażnik i elementy wystające poza obrys roweru, szczególnie w okolicy kół (przerzutki, hamulce szczękowe, tarcze hamulcowe itp.). Przy nieuważnym wieszaniu naszych dwóch kółek możemy uszkodzić którąś z części. Jednak, jeśli rower powiesimy poprawnie, nie mamy się czego obawiać.

Do Wrocławia dotarliśmy po godzinie 21. Na kolejny transport, tym razem autokarem, mieliśmy czas do godziny 23:30 – spożytkowaliśmy go na szybki przejazd po staromiejskiej części stolicy Dolnego Śląska. Najciekawsze jest to, że we Wrocławiu nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia – pewnie wewnętrznie stresowaliśmy się dalszymi etapami podróży na miejsce startu – do Linz.

Kolejne etapy podróży miały się odbyć za pośrednictwem jednego przewoźnika, który oferuje transport autokarami oraz pociągami – LeoExpress. Nie mieliśmy wcześniej do czynienia z tą firmą, stąd nie wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać. Pierwszy etap – przejazd autokarem – z Wrocławia do Bogumína (Bohumín) rozpoczął się od miłego zaskoczenia – świetne podejście personelu autokaru, w tym kierowcy, który z wielkim spokojem pomógł nam w zapakowaniu naszych rowerów do luku bagażowego. Autokar okazał się bardzo wygodny i nowoczesny. Była możliwość podładowania komórek, przy czym nie pamiętam czy były tam gniazda 230V, czy USB. Na samym wstępie przywitała nas Pani, która poczęstowała wszystkich podróżnych małą butelką wody mineralnej. Podróż minęła bez najmniejszych zastrzeżeń, co więcej udało się nam od czasu do czasu przysnąć.

6 sierpnia 2017 – byle do celu

W Boguminie byliśmy na czas – o 3:35 rano. Musieliśmy przeprowadzić szybką akcję przygotowania naszych rowerów, by udać się na dworzec kolejowy (autokar zatrzymywał się niecałe 100m od dworca). Dworzec w Boguminie był akurat w trakcie remontu – i dobrze, bo to co zastaliśmy nie było z pewnością wizytówką miasta (foto). Na pociąg do Pragi czekaliśmy z niecierpliwością – planowany wyjazd o godz. 3:55.

Mimo małego opóźnienia, pociąg dotarł – także LeoExpress. Ponownie wysoki poziom, mimo trochę ciasnych miejsc siedzących. Świetne dostosowanie świateł nadawało przyjemną atmosferę podczas jazdy. Oczywiście Panie „konduktorki” nie omieszkały podać… butelki z wodą mineralną. Ponownie obsługa na świetnym poziomie, przy czym personel pociągu miał wielkie problemy z językiem angielskim, o polskim nie wspominając. Sporym minusem montaż rowerów – w polskich pociągach jest więcej miejsca na ich podwieszenie. Co więcej, po umocowaniu ich na haku, zabierały trochę miejsca w przejściu, co widać że przeszkadzało innym podróżnym.

Kolejarze spisali się na medal, gdyż opóźnienie zostało zniwelowane – do Pragi dotarliśmy około godz. 7:20. Od samego początku, była dla nas miejscem, które mogło okazać się tym „najgorszym”, a to za sprawą bardzo krótkiego czasu na przesiadkę z pociągu do kolejnego autokaru. Planowe 11 minut na przejazd z dworca kolejowego na autobusowy nie napawało optymizmem.

Pośpiech i delikatny stres nie pomogły w odnalezieniu windy, która miała ułatwić dotarcie do tunelu podziemnego, łączącego oba dworce. Nie chcieliśmy także ryzykować przejazdu przez bardzo ruchliwą drogę oddzielającą je. Po wniesieniu roweru Edyty, poprosiłem ją aby odnalazła nasz autokar, ja w tym czasie zająłem się moim rowerem. Gdy już wylądowałem na płycie dworca autobusowego, rozpocząłem szukanie autokaru. Na miejscach wyznaczonych do wsiadania nie było żadnego, który wyglądał na autokar LeoExpress. Nie widziałem też Edyty. Lekka panika, szukanie telefonu, aby po chwili okazało się, że i autokar, i Edyta znajdują się całkiem niedaleko – na jakimś ubocznym miejscu, już na wylocie z dworca. Na szczęście była dość spora kolejka ludzi oddających bagaż, dlatego też oboje poczuliśmy wielką ulgę.

Najciekawsza była reakcja kierowców autokaru – jeden z panów delikatnie klepnął drugiego i wskazując na nasze rowery wraz z bagażami ironicznie się uśmiechnął, tak jakby wiedział, że czeka ich trudne zadanie przy zapakowaniu rowerów. Jak się okazało autokar wyposażony był w specjalny bagażnik rowerowy na tyle pojazdu – oczywiście na zewnątrz. Bagaże zapakowaliśmy do luku bagażowego. Nie ukrywam, że ciekawiło mnie, czy przetrwają całą drogę. Z Pragi do Linz wyruszyliśmy po godzinie 7:40, całość odbyła się bez jakichkolwiek problemów. Do miejsca startu naszej wyprawy rowerowej dotarliśmy punktualnie, około godziny 11:35. Końcowy przystanek miał miejsce w przemysłowej części Linz – Industriezeile. Rowery po podróży na tylnym bagażniku wyglądały jak po tygodniowej podróży – mnóstwo piasku, kurzu i błota (niestety po drodze padało). Nie uraczyliśmy uroków tego austriackiego miasta, gdyż zależało nam na przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów. Pogoda zdecydowanie nie wróżyła zbyt dobrze, prognozy również…. nasza przygoda rozpoczęła się!

Dodaj komentarz